Monday, May 07, 2012

Kupić czy wynajmować?

Niedzielny poranek zaczął się niewinnie lekko pochmurnym niebem po nocnym deszczu i łagodnie przeszedł w słoneczne przedpołudnie. I nagle, zupełnie znienacka - zerwała się wichura i jak nie lunie!
Zamknęłam drzwi balkonowe (bo padało zakosami do mieszkania) i patrzymy na moją plantację.
"Pomidory obrywają!..." - krzyczy mąż. "Ale się trzymają!" Pomidory jeszcze wytrzymałam, ale kiedy silny podmuch położył na płask moją piękną sadzonkę chilli Jalapeno Purple (która wykiełkowała mi tylko jedna!...), nie wytrzymałam!
Pobiegłam do przedpokoju po parasol, z otwartym parasolem wskoczyłam na bosaka na balkon i najpierw zabrałam do domu dwie tacki z sadzonkami pomidorów (były na obrzeżach balkonu), a potem zgarnęłam jak najbliżej wejścia do mieszkania dwie tacki z sadzonkami chilli i doniczki z sałatą rzymską i chią. Schowałam się do środka ale zostałam z parasolem w otwartych drzwiach osłaniając roślinki przed siekącym zewsząd deszczem i wiatrem. Reszta skrzynek została na pastwę losu, bo już nie miałam więcej rąk do trzymania parasoli...
A mój mąż, zamiast mnie jakoś wspomagać, złapał za aparat i robił mi zdjęcia, że niby będą na bloga... ^^



No to proszę - ja w piżamie, z maseczką olejową na włosach, na bosaka na ręczniku (bo tuż po powrocie z mokrego balkonu),  z parasolem nad sadzonkami chilli, pomidory jak widać są już bezpieczne. Na zdjęciu rzeczywistość za balkonem wydaje się słoneczna i pogodna, tak naprawdę trwała siekąca targana wichrem ulewa, a cały mój prawy bok był mokry od stania na balkonie i ratowania pomidorów, wszak parasol miałam tylko jeden i zasłonił mnie tylko z jednej strony...

Mam nadzieję, że pomidory i chilli odwdzięczą mi się za moją ofiarność i obficie zaowocują! *^v^* Przez najbliższe kilka dni zamieszkają w środku na parapecie, bo prognozy zapowiadają zimne noce i takie sobie dni.

***

Dzisiaj coś z zupełnie innej beczki - pofilozofujmy. ~*^v^*~
Do napisania tego wpisu natchnęły mnie nasze niedawne wydarzenia mieszkaniowe i spowodowane nimi rozmowy z mężem i znajomymi. Mianowicie, pytanie brzmi: kupić na kredyt czy wynajmować mieszkanie?

Wiadomo, że ceny za metr mieszkania oraz ceny za wynajem będą zależały od wielu czynników - mniejsze lub większe miasto, stary lub nowy budynek, stan mieszkania, jego wielkość, położenie bliżej lub dalej od centrum miasta, bliskość komunikacji i innych udogodnień. Kiedy moja koleżanka z pracy kupowała mieszkanie na obrzeżach Warszawy 15 lat temu, płaciła 2600 zł za metr kwadratowy, obecnie w tej okolicy ceny oscylują w granicach 7-8 tys za metr kw. Od razu więc można policzyć, że dzisiejsza rata kredytu będzie około 3 razy większa niż była 15 lat temu a pensje wcale aż tak nie wzrosły więc kredyty rozkładamy na więcej lat.

I teraz weźmy dla przykładu dwa małżeństwa około 30-stki: A i B (oparte na kilku uogólnionych przykładach z życia wziętych).
Małżeństwo A wynajmuje mieszkanie - dwupokojowe, w nowym budownictwie, po remoncie i wyposażone w podstawowe sprzęty więc wystarczy, że dokupią kilka ruchomych mebli, które w razie czego mogą zabrać ze sobą do innego wynajmowanego mieszkania. Jest ono wprawdzie daleko od centrum miasta, ale dojazd wieloma autobusami miejskimi do najbliższej stacji metra jest dobry, poza tym mają samochód (ale mogliby go nie mieć). Koszt wynajmu to ok. 1500 zł miesięcznie (czynsz jest już wliczony w tę cenę).
Małżeństwo B kupiło mieszkanie na kredyt - dwupokojowe lub małe trzypokojowe, w nowym budownictwie, musieli sami je wykończyć i wyposażyć od stanu developerskiego (dodatkowe niemałe koszty). Mieszkanie znajduje się bardzo daleko od centrum miasta (w zasadzie już pod miastem), nie chodzą tamtędy autobusy miejskie tylko podmiejskie 700-setki i to rzadko, samochód jest w zasadzie niezbędny. Kredyt został wzięty na 30 lat a rata wynosi około 2500 zł miesięcznie plus ok. 500 zł za czynsz czyli w sumie ok. 3000 zł miesięcznie.

I teraz powstaje pytanie - która para jest w lepszej sytuacji?

Owszem, kiedy wynajmujemy mieszkanie, właściciel może w każdej chwili kazać nam się wyprowadzić i trzeba szukać nowego lokum, które być może nie będzie tak atrakcyjne lokalizacyjnie ani cenowo. Jeśli ktoś kupił mieszkanie, to jest jego i nikt go stamtąd nie wyprosi (a raczej będzie jego, kiedy za 30 lat spłaci ostatnią ratę, bo na razie to należy do banku i bank nas może "wyprosić" kiedy nie damy rady spłacać rat. Przekonanie, że kupione na raty mieszkanie jest już NASZE jest bardzo złudne. No właśnie...). 

Osoba wynajmująca "płaci komuś zamiast płacić za swoje" - ale jest bardziej niezależna: może się w dowolnym momencie spakować i przeprowadzić np.: do innego miasta, gdyby pojawiła się interesująca propozycja pracy. Osoba z kredytem na głowie nie ma takiej swobody, co więcej - jej wybory dotyczące pracy są uzależnione od konieczności spłacania ogromnych rat, więc nie może próbować nowych niepewnych choć być może ciekawych ścieżek kariery, jest uwiązana do miejsca a strach przed nagłą utratą pracy, co w dzisiejszych czasach nie jest takie niemożliwe, jest dużo większy.

To prawda, że po 30 latach małżeństwo B będzie miało spłacone własne mieszkanie, które zostawi dzieciom w spadku - jednak koszt w wysokości 3000 zł miesięcznie to ogromna suma ponad średnią krajową pensję, więc jeśli nawet stać ich było na płacenie takiej sumy, to oznacza, że przez te 30 lat wielu rzeczy sobie odmawiali (nie mówimy o Bardzo Bogatych Ludziach tylko o przeciętnych Kowalskich). Małżeństwo A miało przez porównanie potencjalne 1500 zł  miesięcznie niezagospodarowane, a pieniądze te mogli przeznaczać na wakacje, odłożyć na edukację dzieci, dobre polisy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, itd. W wieku 60 lat nie będą wprawdzie mieli własnego mieszkania, ale być może te "luźne" 1500 zł miesięcznie pozwolą im na inwestycje bankowe przynoszące przez 30 lat takie zyski, żeby w jesieni życia kupić sobie mieszkanie?

Powyższe przykłady i rozważania są teoretyczne, bo nie znam żadnej pary, która ukończyłaby już ten okres 30 lat na kredycie, znam tylko osoby na początku tej drogi (zarówno kupujących jak i wynajmujących).
Obydwa rozwiązania mają swoje plusy i minusy, ku któremu z nich się skłaniacie?

EDIT: Dziękuję za troskę, ale zaznaczam, że mnie te dylematy nie dotyczą, mam mieszkanie i nie muszę ani wynajmować, ani kupować, a temat do rozważań jest ściśle teoretyczny. *^v^*

83 comments:

  1. Witam, jesteśmy z mężem 6 lat po slubie i do tej pory wynajmowalismy mieszkanie w krakowie (tez ceny z księżyca, choć ostatnio troche spadły)ale kiedy okazało się ze będzie nas więcej stwierdziliśmy ze moze by sie tak ustatkowac ;) w krakowie nie stac nas na mieszkanie więc wróciliśmy do mojego rodzinnego miasta gdzie trafila sie nam okazja i załatwiliśmy kredyt "rodzina na swoim" jeszcze udało nam sie przed tymi starszliwymi obostrzeniami który wprowadziło nasze "wyjatkowo prorodzinne" państwo i wraz z odrobiną oszczędności i moimi rodzicami udało nam się rozłożyć kredyt na 10 lat ("tylko) z ratą która pokrywa się mniej więcej z miesięcznym kosztem wynajmu w moim mieście - i tu meritum - wole płaćić na swoje niż za przeproszeniem ładować komuś w kieszeń :) natomiast spłacone mieszkanie zawsze jest też jakąś inwestycją na przyszłość - zawsze można je wynająć ;)(nawet przed spłaceniem - wtedy wynajmujący "spłaca kredyt") i ja to tesz troche tak traktuję - na pewno bowie nie zostaniemy "tu" na zawsze :))) Pozdrawiam serdecznie - LIAN

    ReplyDelete
    Replies
    1. No właśnie, to miałam na myśli pisząc, że cena zależy od miejsca, w którym kupujemy/wynajmujemy mieszkanie, Twój przykład to pokazuje. I masz rację, mieszkanie spłacone już po 10 latach to inna sytuacja niż po 30 latach, można z nim zrobić różne rzeczy, np.: wynająć komuś podczas, gdy my jedziemy gdzieś w Polskę lub świat za lepszą pracą.

      Delete
  2. To ja jeszcze dodam, że para jest bardziej mobilna i odporna na wstrząsy związane z mieszkaniami, niż na przykad troje...
    Poza tym, jeśli się ma plany wyjazdowe, lepiej skorzystać z opcji mniej zobowiazującej, prostszej (i tańszej, bo część kapitału można zabepieczyć na realizację planów, czyż nie?).

    ReplyDelete
    Replies
    1. To oczywiste, nie pisałam o rodzinie z (małym) dzieckiem, bo nie znam realiów (wszyscy nasi znajomi z dziećmi mieszkają albo w spłaconych mieszkaniach, albo mieszkaniach komunalnych albo należą do kategorii Bardzo Bogatych Ludzi ^^) a na pewno inaczej się wtedy bierze wszystko pod uwagę. Z drugim zdaniem zgadzam się w 100! *^v^*

      Delete
  3. my się zaopatrzyliśmy w mieszkanie w 2004, czyli jak weszliśmy do Unii, już wtedy ceny zaczęły raczkować do góry, ale jeszcze były na tyle przyzwoite, że na chwilę obecną wszystkie opłaty z kredytem włącznie wychodzą nas nutę taniej, niż wynajem dwupokojowego mieszkania.
    Natomiast jak patrzę co przez te parę lat się na rynku porobiło, to na prawdę zaczynam doceniać fakt, że wtedy podjęliśmy tą dość kosztowną decyzję, bo obecnie nie stać by nas było na cokolwiek podobnego nawet poza granicami Warszawy :/
    Życie w Polsce jest chore....

    ReplyDelete
    Replies
    1. Zapomniałabym, trzymam kciuki za zieleninkę balkonową :3
      Ja swoją namiastkę ziół zostawiłam na balkonie, wyglądają jakby przeżyły, ale ja nie mam takich fajnych rzeczy jak pomidorki czy papryczki :3

      Delete
    2. Dziękuje za kciuki, dziś rano zauważyłam, że zaczynają mi kiełkować azjatyckie sałaty, może tym razem dadzą rade urosnąć zanim padną?... *^v^*
      Kiedy my zaczęliśmy pracować ok. 14 lat temu, rozważaliśmy kupienie mieszkania na kredyt, ale wtedy kwota ok. 200 tys za 3 pokoje i kredyt na 10-15 lat wydawał się nam tak absolutnie ogromny i nie do wyobrażenia!... Teraz żałuję, że nie zdecydowaliśmy się na ten krok, już by było wszystko spłacone. ^^

      Delete
  4. To i ja dorzucę swoje trzy grosze :)
    Póki co do tej pory zawsze wynajmuję mieszkania. Minusów takiej sytuacji wydaje mi się być więcej niż plusów. Znalezienie mieszkania do wynajmu w 100 % odpowiadającym nam pod względem wyposażenia i urządzenia w przyzwoitej cenie jest niestety prawie niemożliwe. Zawsze gdzieś tam z tyłu głowy jest myśl, że to nie moje i nie mogę wielu rzeczy w nim zrobić. Zdarza się, że osoba od której wynajmujemy nie pozwoli nam nawet gwoździa wbić w ścianę, o większych zmianach nie wspominając. No i tak oto wtedy to mieszkanie jest tylko mieszkaniem vel. sypialnią, a nie prawdziwym domem.

    ReplyDelete
    Replies
    1. No tak, Twoje argumenty na pewno są ważne - mieszkania są w różnym stanie a właściciele nie zawsze pozwalają cokolwiek w nich odnowić, bojąc się kosztów, bo przecież "i tak znajdzie się ktoś, kto będzie chętny do zamieszkania".
      Swoją drogą, ciekawe, jak długo szuka się tego idealnego mieszkania przed zakupem, żeby odpowiadało nam w 100 %?...

      Delete
  5. Ja póki co wynajmuję. Koszty są mniejsze niż kupno własnego w Warszawie, gdzie obecnie mieszkam. Nie wiem też, na jak długo bym chciała tu zostać (choć wtedy jest oczywiście opcja wynajęcia komuś, kto "spłaca" ten kredyt) i czy w ogóle chcę zostać w Polsce, gdzie zarobki i jakość życia są po prostu nędzne. Przede wszystkim też na kredyt mnie po prostu nie stać, więc nawet nie mam się nad czym zastanawiać :)
    Co do wynajmu, ma to też takie swoje minusy jak w moim obecnie wynajmowanym. Są meble, które mi nie odpowiadają i nie mogę kupić własnych, bo się nie zmieszczą, a tych "na stanie" nie mam gdzie składować. Nie mogę urządzić zbyt wiele po swojemu ani zrobić remontu czy czegokolwiek bez zgody właściciela. To jest wkurzające. Ale na plus jest to, że za wiele nie płacę i ta opcja w sumie jest najbardziej znacząca.

    ReplyDelete
    Replies
    1. "Nie wiem też, na jak długo bym chciała tu zostać (...)i czy w ogóle chcę zostać w Polsce, gdzie zarobki i jakość życia są po prostu nędzne." - ten argument jest dla nas równie istotny, bo uwiązanie się kredytem do miejsca, w którym wcale nie chce się być jest bez sensu, wtedy lepiej wynajmować.

      Delete
  6. myślałam, że to takie fajne kraciaste portki ;)

    każdy medal ma dwie strony - wiadomo. Znam ludzi, którzy zdecydowanie są za wynajmem (jedna taka na pewno się tu odezwie ;) ) i takich, którzy wolą płacić bankowi. Myślę, że dużo zależy od planów rodziny i upodobań - jeśli np. Wy planujecie kiedyś wyjechać, to kupno mieszkania może mijać się z celem.
    Kruliczyca ma rację - parze łatwiej, niż trójce, czy czwórce...
    Osobiście w ciągu 9 lat małżeństwa przeprowadzaliśmy się 6 razy i mam tego na serio dosyć - w każdym mieszkaniu większe lub mniejsze zmiany, za każdym razem kilka miesięcy życia w remoncie, albo na niedoróbkach. Skończyło się na kredycie, ale w bardzo dobrym miejscu, bez konieczności dojazdów, o których piszesz w przypadku małżeństwa B; przyznam szczerze - spokoju ducha nie mam, wiem, że póki spłacamy, jest dobrze. Ale gdybym wynajmowała też nie miałabym spokoju ducha - w każdej chwili przecież moglibyśmy dostać wymówienie...
    ...I jednak na swoim (czy tam bankowym ;) ) można poszaleć z wykończeniem po swojemu ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Często w nich tak chodzę po mieszkaniu, jak w portkach! *^v^*
      Z ostatnim zdaniem zgadzam się w 100%, bo choć czasami właściciele wynajmowanego mieszkania pozwalają zrobić to i owo, to jednak ma się poczucie, że robi się remont "dla kogoś" kto zamieszka tam po nas. I na pewno wielokrotne przeprowadzki to męcząca sprawa, my przeprowadzaliśmy się jak do tej pory trzy razy, w obrębie jednego miasta, ale zawsze jest zamieszanie i dużo pracy.

      Delete
  7. Malzenstwo C: mlode malzenstwo, oboje z raczej nedznymi pracami: w handlu a po studiach inzynieryjnych. Dostali niewielki spadek (ok 60 tys zlotych) i zainwestowali w swoje mieszkanie. 45 m, pokoj z aneksem kuchennym, sypialnia, mikroskopijny balkonik, na obrzezach Krakowa, w jednej z wielkich sypialni. Rata za kredyt ok 800 zl dzieki programowi 'Rodzina na swoim', kredyt na 30 lat, dodatkowe koszty zwiazane ze zrobieniem kuchni i lazienki (bo stan developerski). W miedzyczasie, niespodziewanie pojawilo sie dziecko.

    I teraz tak, z jednej strony dobrze, ze maja wlasne lokum bo w Krakowie za 800zl to mogliby wynajac ewentualnie kawalerke i to jakby mieli szczescie, a przeciez z dzieckiem juz nie beda wynajmowac na spolke. Ale, z drugiej strony mieszkanie w ktorym sa obecnie to zadna inwestycja bo takich mieszkan tylko w ich bloku jest chyba z 60 a takich blokow na osiedlu jest kolejne 60. Oboje maja raczej marne widoki na jakas konkretna poprawe finansow a jesli faktycznie cos sie z tej materii zmieni to przeciez jest dziecko i rosnace wydatki.

    I najprawdopodobniej tak malzenstwo C bedzie sobie wegetowac w malenkim mieszkanku az dziecko sie za jakies 18 lat wyprowadzi a pewnie i nie, bo skoro mieszkaja w Krakowie to i mala bedzie na studiach mieszkac z rodzicami.

    W Anglii sytuacja jest nieco inna, nam trudno jest obecnie wziac jakikolwiek kredyt bo po zalamaniu rynku trzeba miec 30% depozytu. Ale na szczescie czynsze w porownaniu do zarobkow sa dosc nieskie, my mamy bardzo wygodne mieszkanie 3 pokojowe, z dwoma lazienkami i oplaty zwiazane z mieszkaniem (wlaczajac w to media itd) to miedzy nami jakies 20% naszych zarobkow. Jedyne co mi doskwiera to fakt, ze nie mozemy sie urzadzic, pomalowac brudnych scian, a nasze meble to taka zbieranina i caly czas czuje sie jak 'studentka'.

    ReplyDelete
    Replies
    1. W Warszawie za 800 zł mogliby wynająć pokój w kilkupokojowym mieszkaniu ze wspólną kuchnią i łazienką...
      Ten przykład pokazuje jeszcze jedną stronę medalu, o której nie napisałam, a w zasadzie powinnam - czy opłaca się wziąć 30-letni kredyt i kupić jakąś klitkę, która jest w zasadzie przetrwalnikiem a nie mieszkaniem?

      Delete
    2. Brahdelt, ja w zasadzie nie mam nic przeciwko kupieniu 'przetrwalnika' pod warunkiem, ze jest to przynajmniej poniekad inwestycja (np. wolalabym kupic zagrzybiony pokoik w obrebie Rynku w Krakowie niz nowiutkie mieszkanie na obrzezach) oraz jest to np. plan piecioletni. W przypadku malzenstwa C istnieje spore ryzyko, ze to mieszkanie to raczej plan na 30 lat.

      Delete
    3. Tak mi przyszło do głowy... Piszesz o tym mieszkaniu małżeństwa C z przekąsem (tak to odczytałam), a moje mieszkanie ma 3 metry mniej (za to balkon mam wielki)... *^v^*

      Delete
    4. Ale Was jest dwojka, a ich trojka. Poza tym Wy w tym mieszkaniu nie jestescie uwiazani kredytem i wydaje mi sie, ze chyba macie generalnie wieksze mozliwosci. Na przyklad, jesli sytuacja by tego wymagala Ty mozesz isc do pracy a oni juz oboje pracuja i niewiele z tego maja. A czy z przekasaem? Pewnie tak bo skrycie to im zazdroszcze bo moga sobie gwozdz wbic w sciane i ja pomalowac wiec redukuje swoj dysonans poznawczy psioczac, ze male to mieszkanie jest.
      Aha zapomnialam jeszcze dodac, ze czesto wiekszosc czesc tygodnia mieszka z nimi babcia (spi na rozkladanej sofce w 'duzym' pokoju, ktora zajmuje sie mala podczas gdy oni sa w pracy). To co, te trzy metry wiecej ktore maja chyba juz nie wyglada na az tyle wiecej? ;)

      Delete
    5. No tak, ich sytuacja jest jednak gorsza, ale wiesz, babcia zawsze dziecka przypilnuje, więc za darmo na tej sofie nie śpi! *^v^*
      Przypomniała mi się wypowiedź mojej znajomej, która kiedyś weszła do naszego 42-metrowego mieszkania i z niewyhamowanym przerażeniem w oczach powiedziała: "Jakie to małe mieszkanko, nie byłabym w stanie tutaj mieszkać...". Sama mieszkała z rodzicami w 600 metrowym trzypiętrowym domu. ^^

      Delete
    6. 42 metry w Warszawia to wcale nie jest małe mieszkanie- takie jest moje zdanie. Mieszkam w Krakowie mam 56 metrów i na 4 osoby jest ok , wiecej mi nie trzeba , ciesze sie tym co mam. Kredytu boje sie jak ognia , na kazda inwestycje musze nazbierac. Za kwote potrzebna na 90 metrowe mieszkanie , mozna kupic dom 200m w odległosci 12-15 km od centrum Krakowa. Moja przyjaciółka czesto jezdzi do Japoni i przyjazni sie z japonczykami , opowiadała mi ze była gosciem u pewnej rodziny w Tokjo mieszkali w 8 osób w 38 metrowym mieszkaniu - 4 pokolenia.

      Delete
    7. Japonia to zupełnie inna bajka, tam jest oczywiste, że metraż mieszkań jest mały i nikt z tego nie robi zagadnienia. My jesteśmy przyzwyczajeni do innych wielkości, tak samo, jak np.: do większej strefy prywatności na ulicy, która tam w tamtym tłumie ludzi praktycznie nie istnieje. ^^
      Może mojej znajomej tak się wyrwało przez porównanie z jej metrażem... Ja też czuję się "ciasno" w kawalerkach, bo zawsze miałam ten drugi albo i trzeci (u rodziców) pokój.

      Delete
  8. przywołana przez Agatę jedna taka się odzywa... ;P

    tak, jestem za wynajmem. ale..
    po pierwsze - na kredyt nas nie stać, w chwili obecnej na pewno byśmy go nie dostali, więc nie ma co rozważać nawet

    po drugie - trafiliśmy na mieszkanie, które w 100% odpowiada naszym gustom - zarówno architektonicznie jak i pod względem wyposażenia. jak wchodziłam tu pierwszy raz to miałam wrażenie, że wchodzę do swojego wymarzonego mieszkania

    po trzecie - trafiliśmy na fantastycznych właścicieli. to mieszkanie nie jest jakimś "trzymanym dla dziecka i wyposażonym w meble-spady i meble-graty", to jest mieszkanie kupione i urządzone pod wynajem. dla nich idealnie jeśli zostaniemy tu na jak najdłużej, bo zmiana lokatora/ów to konieczność remontu, poszukiwań, ryzyko trafienia na nieuczciwego najemcę itd. z drugiej strony - mamy bardzo dobry kontakt w sprawach ewentualnych napraw, zmian itd. i udaje nam się wynegocjować co najmniej podział kosztów w takich sytuacjach. a jednocześnie nie wtrącają się w nasze życie, nie mamy nieplanowanych wizyt (przez ostatnie dwa lata widzieliśmy się raz, przy podpisaniu umowy) i póki regularnie płacimy - jest spokój :)

    po czwarte - w ubiegłym roku jedno z nas było przez kwartał bez roboty, to więcej zarabiające, niestety. z wynajmem daliśmy radę, mieliśmy też świadomość, że w razie problemów możemy czasowo przeprowadzić się do rodziny i później szukać czegoś nowego, mniejszego, tańszego... nie wyobrażam sobie stresu, jaki przezywalibyśmy w takiej sytuacji płacąc kredyt

    po piąte - mieszkanie wynajmowane wychodzi nam taniej miesięcznie - niestety przed wzrostem cen nawet się jeszcze nie znaliśmy, więc nie mogliśmy planować wtedy zakupu :) teraz to się nie kalkuluje. a jednocześnie nie mam poczucia, że płacę "komuś do kieszeni za nic" - owszem, płacę, ale a) mniej, niż by w kwocie raty wyniosły odsetki dla banku, a b) płacę za coś - za spokój. za to, że kiedy coś się spsuje to tylko zgłaszam to właścicielom, a martwią się oni. oraz za to, że na kupno mieszkania w tym standardzie nie byłoby mnie stać

    no i po szóste - te wszystkie argumenty wypowiadałam zawsze jako nie mama. nie wiem czy teraz mi się nie odmieni, ale z drugiej strony wiem, że jak za jakieś 2 lata nasze mieszkanie zrobi się dla nas za małe i trzeba będzie szukać nowego (chlip...) to odpadnie nam latanie po bankach za nowym kredytem i szukanie kogoś, kto nasze stare kupi w takiej cenie, że będzie się to wszystko kalkulowało.

    się rozpisałam... ale naprawdę - przegadałam ten temat chyba ze wszystkimi znajomymi i prawie nigdy nie znajduję w nich zrozumienia
    :)
    i oczywiście - nie mówię, że tak jest lepiej. to jest lepsze rozwiązanie dla nas. w dużym stopniu to też kwestia psychiki, tego, jak silną ma się potrzebę posiadania "swojego" - my nie mamy.
    to rozwiązanie daje nam poczucie bezpieczeństwa wynikające z możliwości łatwej zmiany - choć nie rozważamy wyjazdu za granicę, do innego miasta ani nawet zmiany dzielnicy :) ba! następne mieszkanie chcielibyśmy znaleźć na tym samym osiedlu! ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. No właśnie, pierwsza opcja sprawia, że młode małżeństwo może tylko wynajmować albo zostać u rodziców - wolałabym to pierwsze! *^v^*
      Punkt czwarty zawsze był i jest moją największą obawą - a co się stanie, jeśli nie będziemy w stanie płacić raty?... Z wynajmowanego mieszkania można "zawrócić" na chwilę do rodziców, a kupione na raty? Rynek pracy jest obecnie tak niestabilny, że wszystko może się zdarzyć.
      W zasadzie podpisuję się pod wszystkimi Twoimi argumentami. Kiedyś myślałam inaczej - moja mama zawsze mi mówiła, że najlepsze jest własne mieszkanie, ale ona była w zupełnie innej sytuacji (dostała mieszkanie z przydziału a po wielu latach wykupiła od spółdzielni za grosze, takie były procedury), teraz zmieniam zdanie i przychylam się do wynajmowania i przekierowania nadwyżki finansowej w życie na bieżąco i inwestycje na przyszłość. ^^

      Delete
  9. No to i ja.
    Ale najpierw odnośnie podejścia Izy - ona napisała bardzo ważne zdanie - "co komu daje poczucie bezpieczeństwa". Dla niej jest to poczucie, że może coś zmienić, nie jest uwiązana do miejsca i metrów kwadratowych. A jeśli jeszcze ma takie szczęście, że właściciele jej wynajmowanego mieszkania są ok i samo mieszkanie też jest w porządku, to znaczy, że jej poczucie bezpieczeństwa ma się dobrze.
    Niestety (a może stety) moje poczucie bezpieczeństwa musi mieć "swoje", określone, niezmienne i na zawsze. Bo ja się robię chora na samą myśl o zmianach (ta niedawna zmiana mieszkania to był horror dla mnie, jakby mi ktoś wyrwał stabilny grunt spod nóg i przeszło mi dopiero po jakiś trzech miesiącach mieszkania w nowym).
    I wiem, że to obecne to mieszkanie na kredyt, ale ja podchodzę do tego tak, że utrzymanie tego mieszkania zależy tylko ode nas i naszej umiejętności zarobienia na raty. A przy wynajmowanym, dochodzi czynnik tak niepewny jak właściciele mieszkania i ich pomysły. I to nie jest tak, że ja to znam teoretycznie - wynajmowaliśmy mieszkanie przez kilka lat, co nas spotkało to nasze i jedyne spokojne wynajmowanie to była sytuacja podobna do sytuacji Izy, kiedy mieszkanie było budowane pod wynajem i właścicieli nie widywaliśmy w ogóle, dopóki pieniążki wpływały na konto.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Masz rację, poczucie bezpieczeństwa w kwestii dachu nad głową jest bardzo ważne. Natomiast moje zdanie na ten temat zmieniło się od czasu, kiedy zobaczyłam inne życie (Japonia...) i zaczęłam na poważnie rozważać wyjazd z kraju. Na razie jest to trudne ze względu na nasz kredyt remontowy, ale będziemy go spłacać jeszcze tylko 9 lat. Gdybym miałam 30-stoletni kredyt mieszkaniowy z dużo większą ratą, to opcja wyjazdu w ogóle nie wchodziłaby w grę. Nie podoba mi się to uwiązanie i uzależnienie.

      Delete
    2. ale zobacz: kredyt na remont musicie spłacać, mimo, że może wyprowadzicie się już tego mieszkania. Kiedy masz kredyt na mieszkanie i robi się krucho, możesz to mieszkanie sprzedać i spłacić ten kredyt z tych pieniędzy. Fakt - bywają okresy, kiedy jest to niemożliwe, zwłaszcza, jeśli kredyt jest walutowy (jakieś wahania kursowe i inne czynniki, których nie ogarniam tutaj mają znaczenie), może być to operacja dość stratna, a można też trafić w moment i wyjść z tego bez szwanku ;) na pewno są nerwy ;)
      Chodzi mi o to, że kredyt mieszkaniowy to ciężar, którego można się wyzbyć, gdy jest taka konieczność.

      Delete
    3. Tak, kredyt remontowy musimy spłacać, ale jest szansa, że odzyskamy zwrot tych kosztów poprzez wynajem tego mieszkania. Mieszkanie obłożone kredytem oczywiście można jakby co sprzedać, ale może się to zdarzyć nie od razu, czasami czeka się miesiącami, aż znajdzie się chętny do zakupu, a w tym czasie co się dzieje? Czy bank czeka na spłatę kolejnych rat? Nie wiem, nie znam nikogo w takiej sytuacji (na szczęście! ^^).

      Delete
  10. ok teraz ja...
    jestem po 40 - ce.
    Zaraz po studiach wynajmowaliśmy mieszkanie. Ale zawsze chciałam mieć swoje m. Pierwsz kupowaliśmy kiedy na rynku jeszcze nie było kredytów mieszkaniowych. Były zwykłe komercyjne...szaleństwo. Ale podjeliśmy trud. Dzieki temu ,że w tzw. międzyczasie Wąż dostał dobrą pracę.
    I zmierzam u do tego,że powstrzymuje nas przed kupowaniem mieszkania obawa , co będzie jak nie będzie pracy???? A czy nie prościej założyć opcję, a co będzie jak nasza sytuacja sie poprawi???
    Pewnie perspektywa 30 lat spłacania kredytu nie jest fascynująca. Ale życie płynie...każdy miesiąc zamniejsza te 30 lat . A czas płynie szybko. Poza tym jednak świadomość takiego obowiązku jakim jest kredyt powoduje,że szukamy lepszej pracy, motywuje nas to do większego wysiłku w tę stronę aby jednak zawalczyć.

    Uważam tez ,że kupowanie mieszkania na obrzeżach miasta sugerując się ceną też nie jest do końca ok. Komunikacja miejska jest droga, są korki i dojazd do pracy, kina, znajomych itd. zajmuje to bardzo dużo czasu. A czas spędzony na dojazdy to czas stracony. Ja mam tę dobrą sytuacje ,że mogłam wybrać gdzie chcę mieszkać . Nie należę do BARDZO BOGATYCH LUDZI. ale dzięki temu ,że zamieniałam miszkanie mogłam szukać do woli tego czego chcę i za kwote do przyjęcia. I nikt mnie nie poganiał. Wracałam do małego 36 m mieszkania zamykałam drzwi i miałam komfort , jestem u siebie i ode mnie wszystko zależy.
    Mieszkanie, może nie w samym centrum ale w dzielnicy starej. Powoduję,ze mieszka się w miejscu gdzie wszystko jest. Poczta , przychodnia, przystanki, kolej itd. a kiedy jest dziecko to i przedszkole w okolicy , szkoła , kino..Moja dzielnica to jak małe miasto. Ponieważ robi się zakupy, spotyka ciągle tych samych ludzi itd. daje poczucie mieszkania w małej miejscowości. Nie wspomne o przyjemności chodzenia do pracy na piechotę. około 20 min. nie przeszkadza mi wtedy brzydka pogoda, korki itd.
    Wiem to komfortowa sytuacja...ale wybór należy do nas. Pozdrawiam

    ReplyDelete
    Replies
    1. Pamiętam te zwykłe kredyty z koszmarnym oprocentowaniem, brrr... ^^
      Oczywiście można założyć opcję polepszenia sytuacji materialnej, ale większość ludzi patrzy na to, co dzieje się wokół nich i to nie nastraja pozytywnie, pracę można stracić z dnia na dzień a im człowiek starszy, tym trudniej mu w ogóle znaleźć dobrą pracę, która pozwoli mu spłacać duży kredyt i jeszcze mieć za co żyć.
      Zgadzam się, że kupienie mieszkania na obrzeżach miasta to wybór, który determinuje nasze dalsze życie, ale czasami jest to wybór nieunikniony. Wynajmowaliśmy kiedyś mieszkanie w samym centrum i wszędzie było blisko, to wygoda, ale nie zawsze można sobie na nią pozwolić.

      Delete
  11. no więc (BĘC), my kupiliśmy, w Krakowie.
    7 lat temu. na nowym osiedlu, niedaleko centrum - ale muszę przyznać, że to była kosmiczna okazja. bo ceny już szalały, i na tym osiedlu osiągały wysokość 6-7 tysięcy za metr, a my kupiliśmy po 4650 dokładnie. wcześniej przez półtora roku wynajmowaliśmy, w później starsi państwo, właściciele, zdecydowali, że chcą sprzedać, i albo kupujemy, albo do widzenia.
    poszliśmy się orientować, i wiedzieliśmy jedno - jeśli rata kredytu będzie oscylować w wysokości ceny wynajmu plus czynsz - to kupujemy.
    i okazało się, że różnicy jest mniej więcej 200-300 zł, co dawało się przeżyć. no i 20, a nie 30 lat do spłaty.
    kupiliśmy, i jestem zadowolona.
    swoją drogą - GDZIE w Warszawie można wynająć mieszkanie za 1500 zł już z czynszem? pierwsze słyszę, mam sporo znajomych, i nikt nie wynajmuje poniżej 1500, dość daleko od centrum, PLUS czynsz...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Na Tarchominie. ^^
      Wasza sytuacja ponownie pokazuje, że jeszcze kilka lat temu sytuacja na rynku mieszkaniowym była trochę lepsza, kupowanie mieszkania teraz jest dużym obciążeniem, wiem, bo przez moment bardzo teoretycznie rozważaliśmy właśnie taki krok - kredyt mieszkaniowy na niewielkie mieszkanie pod Warszawą. Po podliczeniu kosztów nam przeszło...

      Delete
    2. kupcie w Sochaczewie:)) 30 minut pociągiem do Centrum. a mieszkania w porównaniu tanie jak barszcz. a się orientuję, bo jestem z Sochaczewa, i moja przyjaciółka właśnie jest "na kupnie" tamże.

      Delete
    3. Nie możemy w Sochaczewie, bo mąż pracuje w Piasecznie, zygzakiem jechałby do pracy... *^v^*

      Delete
  12. Wynajem to wiele lat płacenia za coś, co nigdy nie będzie moje i skąd w każdej chwili mogę być zmuszona się wyprowadzić. Nie ma takiej opcji, muszę mieć poczucie bezpieczeństwa, być u siebie, móc wbić gwóźdź tam, gdzie zechcę, i pomalować ściany w kropki albo paski. Po x latach wynajmowania bycie "na własnym" to cudowne uczucie.
    Tak, oczywiście, jest kredyt na wiele lat, ale to płacenie za swoją własność, nie cudzą.
    Na naszym osiedlu jest kilka mieszkań do sprzedania, tak tylko mówię..;-))

    ReplyDelete
    Replies
    1. No tak, ale tak naprawdę do momentu spłaty ostatniej raty mieszkanie jest banku, nie kupującego. Wszystko ma plusy dodatnie i plusy ujemne, niestety... *^v^*
      Nic mi nie mów, nie stać nas na raty!

      Delete
  13. Owszem, ale jak już się spłaci to ma się mieszkanie na własność forever na zawsze i jeszcze dla potomstwa zostanie, a wynajmowanie to ciągła niepewność lokalizacji, cen itp. Fakt, że wcześniej bank trzyma na mieszkaniu łapę rzeczywiście miły nie jest, ale po latach wynajmowania mam go serdecznie dość, zwłaszcza po ostatnim, kiedy to właścicielka mieszkania była wścibską flądrą wpadającą wciąż "na kawkę", o wszystko wypytującą (dla zabawy opowiadałam jej takie bajki, że obosz) i opowiadającą mi swoje życie oraz o tym, jak ją jeden stary sąsiad podrywa i jak ją to oburza, no co za świnia, proszę pani. Argh, nigdy wiency.
    ;-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. A to już zupełnie inna kwestia i niestety może się tak zdarzyć. Pozostaje wtedy zacisnąć zęby albo zmienić mieszkanie. ^^

      Delete
  14. To może ja. Młode małżeństwo w Krakowie. Wynajmowana jedna, druga kawalerka. w końcu okazja: dobra lokalizacja, dobry dojazd na uczelnię, a potem do pracy, osiedle strzeżone i tylko 1000 za wynajem + media. Okazja! Właściciel ok - pojawia się raz na kilka miesięcy po kasę, bo nie chciał, by płacono mu przelewem. Można żyć, chociaż jak będzie dziecko, to mieszkanko stanie się jakby za małe. Zapada decyzja, żeby kupić własne. Ponad pół roku młodzi szukali, sprawdzali, konsultowali, wybierali lokalizację. Chodziło o to, żeby nie wpaść na developera, który inwestycję zaczyna, ale nie zawsze oddaje mieszkanie w terminie. Po roku od wpłacenia zaliczki otrzymają klucze. Są w trakcie załatwiania kredytu. Tak się złożyło, że oboje pracowali już w czasie studiów, potem z pracą i zarobkami też ułożyło się pomyślnie.
    Chyba lepiej mieć własne. Po pierwsze kredyt spłaca się w czasie największej wydolności zawodowej, kiedy dość dobrze się zarabia i ma się siłę na pracę dodatkową, jeżeli jest taka możliwość i potrzeba. Po drugie, jeżeli życie wymusi zmianę miejsca zamieszkania, zawsze można wynająć, a wynajem zarobi na ratę kredytu. Po trzecie, o czym nikt wcześniej nie wspomniał na tzw. starość ma się własne mieszkanie już spłacone - za które się płaci już tylko czynsz i media, ma się poczucie bezpieczeństwa, bo mieszka się we własnym. Teraz, kiedy przyjdzie nam pracować do 67 roku życia może się okazać, że nie dopracujemy w pełnym zdrowiu do tej emerytury, dochody mogą być mniejsze, bo np. pojawi się choroba, a potem konieczność renty, albo straci się pracę po pięćdziesiątce i trudno będzie znaleźć równie dobrą, a emerytura może być dość marna - to za co dalej wynajmować? Jak żyć i wynajmować mieszkanie mając nędzną emeryturę - a wszystko na to wskazuje, że nasze państwo oszukuje i będzie nas oszukiwać i nawet dzisiejsze młode pokolenie czeka głodowa emerytura. Cena wynajmu zdecydowanie przekroczy opłaty za czynsz i media we własnym już spłaconym mieszkaniu. No i jeżeli będzie bardzo kiepsko, to na starość można podnająć komuś pokój w mieszkaniu i tak zarobić na swój czynsz. Chciałabym tu zaakcentować fakt, że trzeba myśleć o czasie niewydolności zawodowej, który nas czeka w przyszłości.
    A co będzie, jeżeli jedno ze współmałżonków nagle umrze? Źle z kredytem, źle wynajmować mieszkanie. I tu nie mam na to żadnej odpowiedzi.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja pisałam o tym, że na starość mieszkanie jest spłacone. Tylko, że w przypadku mojego przykładu - małżeństwa około 30-stki, a raczej po, to spłacenie skończy się po 60-tce, a to już nie jest czas największej wydolności zawodowej. To znaczy, może i jest dla zdrowego sześćdziesięciolatka, ale nie w oczach polskich pracodawców, którzy często osoby po 50-tce najchętniej by pozwalniali, sama o tym piszesz. A rata kredytu jest taka sama cały czas, więc jak żyć i płacić ratę z nędznej emerytury?

      Delete
  15. Dorzucę swój przykład jakby podwójny.

    Miszkałam na swoim. Wścibska sąsiadka komentująca każdy krok, wrzeszcząca na dzieci, męża, sąsiadów. Obgadująca wszystko i wszystkich. Oczywiście byłam wrogiem numer jeden gdyż nie interesowało mnie kto z kim i kiedy. Wyprowadzić się? No ale jak? Sprzedać to co mam? Szkoda bo dobra lokalizacja. Z drugiej strony mieszkanie stare więc niewiele warte.

    Teraz mieszkanie wynajmujemy w samym centrum miasta. Wszędzie blisko. Jak mnie wkurzą sąsiedzi lub właściciele poszukamy nowego. Jak znowu wpadnie mi do głowy zmiana pracy to zwyczajnie wypowiem umowę i w drogę.

    Jesteśmy czterdziestolatkami. Nie mamy dzieci. Policzyliśmy wartość mieszkania, kredyt itp. Wyszło nam, że jeśli takie same pieniądze przeznaczymy na wynajem co na kredyt możemy do końca życia mieszkać w apartamentach.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jestem w bardzo podobnej sytuacji wiekowo-rodzinnej do Twojej i przyznam, że coraz bardziej skłaniam się ku takiemu rozwiązaniu, o jakim piszesz pod koniec wypowiedzi, prosta arytmetyka za tym stoi! *^v^*

      Delete
  16. Jestem ślimaczkiem.
    Zdecydowanie chce mieć swoje. Choć puki co nie jest to takie proste.
    Od trzech lat wynajmujemy. Pierwsze mieszkanie musieliśmy opuścić już-natychmiast. Bo Spółdzielnia która nam wynajęła, nagle zmieniła zdanie i postanowiła nie przedłużać umowy. Nie zapomnę tego stresu. W ciągu dwóch tygodni musieliśmy znaleźć nowe i przeprowadzić się.
    Teraz bulimy ok. 1500 na 30m kw (puki co bez dziecka). Właścicielka nie jest uciążliwa, niemniej woli dostać pieniążki do rączki niż na konto więc widujemy ją średnio co drugi miesiąc. W mieszkaniu nic nie zrobię, bo mi szkoda inwestować w nie swoje. A na każdym kroku tylko patrzę,żeby czegoś nie zepsuć. Do tego ta cholerna klaustrofobia która mnie ogarnia w takim metrażu (wychowałam się w domu gdzie mogłam wyjść boso na trawę i pogrzebać w ziemi). Momentami to mnie przerasta. A jak sobie pomyślę, że 40 tys. poszło w czyjąś kieszeń to mnie bierze na płacz.
    Ale ja taka jestem wole chodzić na rzęsach ale po swoich parkietach niż w miękkich kapciuszkach po czyimś.
    Małżeństwo D: mają własną działkę (no prawie własną ;) ) i w perspektywie wymarzony domek z ogródkiem. A jak szanowny Urząd Miasta pozwoli i nie ustanowi na prywatnej działce pasa zieleni (czyt. nigdy nic tam nie zbudujesz ) to stanie się mały cud - marzenie się spełni. A ile sałaty i pomidorków będę mogła posadzić!!!
    Pozdrawiam Twoją roślinność :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Trzymam kciuki za powodzenie planów małżeństwa D!!! *^v^*
      Swoją drogą, to ciekawy temat mieszkaniowy a pewnie i socjologiczny - do jakich mieszkań przeprowadzają się osoby, które wychowały się w domach (niekoniecznie wielkich, ale z tą przestrzenią kawałka zieleni, o której piszesz). Ja tego nie znam, bo całe życie mieszkałam w bloku. ^^

      Delete
    2. Cóż ja przeprowadziłam się z domu ze 160 m2 dwa piętra, garaż i dwa ogrody (przód i tył) do 48 m2 z dużym balkonem - miałabyś na nim sporo miejca 5mx1,5m. I w tym mieszkaniu w bloku przeszkadzają mi 3 rzeczy - syf na klatce, ziewanie dziadka mieszkającego nade mną (powaga - jest trochę przygłuchy ale za to ja go słyszę doskonale, a telewizji nawet nie muszę oglądać po wszystko słyszę) no i brak ogrodu - latem usiąść w cieniu moreli lub orzecha i odpocząć - ehh albo grilla sobie zrobić i nie musieć jeździć na działkę (choć sama takowej nie posiadam). A najśmieszniejsze jest to że gratulowali mojemu jeszcze wtedy narzeczonemu że złapał dziewczynę z domem i samochodem - o ironio haha (samochodu dorobiłam się w zeszłym roku).

      Delete
  17. To i ja. Kilka lat żyłam w Wawie na wynajmowanym - najpierw stancja, potem kawalerka, druga kawalerka, z prostego powodu - nie miałam zdolności kredytowej. Ale wynajem to zawsze były koszmarne problemy - na stancji trzeba się było pytać, czy można wodę na kawę zagrzać. W kawalerkach... Najpierw za każdym razem półroczne poszukiwania, bo: za drogo, za daleko, koszmarna okolica, koszmarny właściciel, za małe, w fatalnym stanie itd.Potem oczywiście nic nie można było w tym mieszkaniu zmienić. Wieczna niepewność i świadomość, że jak właściciel zmieni zdanie, to od nowa koszmar szukania i jeszcze nie wiadomo co zrobić ze sobą i dobytkiem (większość sprzętów miałam własnych), bo rodzina 300km dalej. W przypadku awarii zawsze były problemy - jak chciałam mieć naprawione, to musiałam płacić sama, bo właściciel to owszem zrobi, ale np. za miesiąc(i żyj tak miesiąc bez kuchenki...)
    Ale czarę przelało, kiedy wynajmowałam ostatnią kawalerkę - 4 lata wynajmu, od przyjaciół rodziny (sic!). Problemów bieżących opisanych wyżej mało, zawsze miło, ja z drugiej strony też nigdy nie zalegałam z czynszem, zawsze była mowa, że "im dłużej chcę wynajmować, tym lepiej" itd. Aż któregoś dnia (w środku jednej z moich sesji) dostaję telefon, że oni to mieszkanie już sprzedali i mam 3dni, żeby się wyprowadzić! Bez żadnego wcześniejszego uprzedzenia, niczego! Nerwy z tamtego czasu pamiętam do dziś, choć nie mam siły ich opisywać. Przez 2dni szukałam nowego mieszkania na wynajem, zdając sobie sprawę, jak beznadziejny to wysiłek (bo poprzednie razy to były kilkumiesięczne poszukiwania mieszkania wcale nie idealnego, ale takiego, w którym da się wytrzymać).
    Trzeciego dnia zaczęłam szukać mieszkań na sprzedaż i znalazłam. Może nie idealne, może nie ogromne, może niezbyt blisko centrum, bo w zasadzie pod miastem, ale... Ale:
    1. 4 autobusy miejskie są,
    2. było tanie, nawet jak na 2007 rok (kredyt wzięłam na 15 lat, rata tyle co rata wynajmu ostatniej kawalerki, a mam 2 pokoje),
    3. wykończyć trzeba było, ale zrobiłam to sama z pomocą ojca, więc koszt wyszedł tylko za materiały i mogłam zrobić jak chciałam,
    4. mogę wszystko zrobić jak chcę, mimo że formalnie mieszkanie należy do banku, to jednak jestem u SIEBIE
    5. NIE płacę czynszu, jest to mieszkanie własnościowe! (można takie nadal znaleźć),
    6. jeśli straciłabym pracę, kredyt jest od tego ubezpieczony i przez 3 miesiące spłata idzie z ubezpieczenia!
    7. lubię swoją pracę, ale jestem osobą, która wiedząc, że musi mieć na opłaty, nie będzie wybrzydzała i w razie czego pójdę do pierwszej z brzegu pracy, a dopiero potem będę szukać lepszej, "w zawodzie" i bardziej satysfakcjonującej
    8. jak mi się świat zawali albo życie wywróci do góry nogami, będę chciała czy potrzebowała "uciec" gdzieś dalej w Polskę czy za granicę, mogę je wynająć lub sprzedać, bo to jednak JEST inwestycja. Przy cenie, jaką za nie dałam, to sprzedając po paru latach zawsze wyjdę na swoje, bo i kredyt spłacę i jeszcze zostanie po kokardki.
    9. jak jedna z osób pisała - myślę o emeryturze. Jak patrzę na moje babcie, które dostają jej 700zł na rękę, to przecież nawet na wynajem pokoju nie starczy. A z naszym systemem emerytalnym będzie raczej gorzej niż lepiej. Ktoś wspomniał, że bieżące nadwyżki po opłaceniu wynajmu można oszczędzać. Może ja po prostu nie umiem, ale wydaje mi się to mało realne. Trzeba mieć wieeelką samodyscyplinę, żeby te pieniądze na coś nie poszły. Poza tym, jak moja świętej pamięci prababcia mówiła: z portfela ci ukradną, ze skarpety zdewaluują, bank zbankrutuje, a "ziemi" ci nikt nie zabierze. Na ziemię mi wtedy nie starczyło (choć mam ileś tam % udziału w gruncie, na którym budynek stoi), ale sądzę, że do nieruchomości ogólnie można to odnieść.
    A jak policzę, że przez te 9 lat, co wynajmowałam, to miałabym już 7lat kredytu spłacone, to mnie coś trafia...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak to w ogóle nie można myśleć, "co by było, gdyby", bo by nas szlag trafiał co krok!... *^v^*
      Przyznam, że nie spotkałam się jeszcze z mieszkaniami własnościowymi, nikt z moich znajomych nie ma takiej opcji.

      Delete
  18. Bardzo lubiłam po cichu podglądać Twojego bloga. A teraz mam coś z sensem do powiedzenia. Zamiast gdybać po prostu przedstawię Ci, jak to wyglądało u nas:
    Młode małżeństwo. Wcześniej 9 wynajmów. Wiecznie coś przeszkadzało. "Swojego" mieszkania szukaliśmy pod kątem tego żeby pasowało nam prawie idealnie (wiadomo, że ideałów nie ma ;) ). Gdybyśmy to samo mieszkanie mieli wynajmować płacilibyśmy znacznie więcej niż za ratę na kredyt (rata kredytu na 30 lat wynosi nas koło 1300 zł, a mieszkanie dwupokojowe kosztowało nas koło 250 tysięcy). Oczywiście, warto jest mieć wkład własny (oszczędności) i oczywiście, są osoby, którym przynajmniej połowę mieszkania funduje rodzina (na przykład, zbierają na weselichu :D ) Nas ten zaszczyt ominął. Po namysłach różnorakich, po kontaktach z doradcą finansowym i ogólnej refleksji nad rynkiem i przyszłością doszliśmy do wniosku, że jest dość realne, że za pięć lat to mieszkanko sprzedamy lub wynajmiemy, że za 10 góra kredyt zostanie spłacony wcześniej, jeśli nie sprzedamy mieszkania z kredytem po pięciu latach, a my będziemy ładować kasę albo kredyt na dom. Poza tym bank nie wyrzuci Cię z Twojej własności tak łatwo, jak może to zrobić właściciel mieszkania. I to nie chodzi o to, że się płaci komuś obcemu, no, bo bank, który zarabia na nas, jeśli nie stać nas na mieszkanie za gotówkę to też nie jest chyba bliska osoba ;)

    W swoje mieszkanie chce się ładować kasę, kupować różne rzeczy, przecież jak myślisz o przeprowadzce z własnego m do innego, na przykład większego, metrażu, to myślisz o tym inaczej niż o wyprowadzce z kolejnego wynajmu, gdzie chcesz mieć jak najmniej swoich rzeczy.

    W swoim mieszkaniu dbasz też o środowisko, w którym żyjesz, angażujesz się. Jak Ci coś przeszkadza, będziesz walczyć, a nie się przeprowadzisz. Uważam, że to pozytywne, bo tworzysz coś wokół siebie, a nie tylko przebywasz gdzieś, gdzie nie należysz.

    Mieszkanie to nie kula o nogi na trzydzieści lat. To po prostu inne warunki umowy :D Moim zdaniem lepsze. Mnie po życiu na tylu wynajmach studencka wolność wynajmowacza nie kręci. Jak ktoś tu wspomniał kredyt płacimy w chwili kiedy jesteśmy najbardziej wydolni finansowo, a wiek ten czas skraca i coraz trudniej o kredyt.

    Myślę, że gorszy problem dotyczący osób chcących kupić mieszkanie, to kwestia tego, że teraz przez jakiś czas przynajmniej, ponieważ rynek pracy wygląda, jak wygląda, a banki zaostrzyły warunki, po prostu będzie coraz trudniej kredyt dostać. A już szczególnie taki na dobrych warunkach.

    Pozdrawiam z Torunia :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Na pewno tak jest, że w swoje mieszkanie inwestuje się więcej - uczuć i pieniędzy, bo chcemy, żeby wszystko wyglądało dokładnie tak, żeby nam pasowało jak najbardziej. Ale ostatnio coraz częściej zastanawiam się nad takim fizycznym przywiązaniem do miejsca i do rzeczy, i tak, jak zawsze byłam chomik i skrawka papierka nie potrafiłam wyrzucić a przydasie zajmowały mi wszystkie wolne półki, tak od jakiegoś czasu pozbywam się rzeczy, bo mi ciążą i trzymają mnie w miejscu. Stąd pewnie niechęć do uwiązywania się kredytami. *^v^*

      Delete
  19. Cóż, z mojej perspektywy wygląda to tak - mieszkanie trzypokojowe, kupione za franka (brr....) ale rata póki co to 500 zł (zależnie od kursu) plus 500 czynszu (czyli do zniesienia) i obroża banku na 15 lat z czego 7 już spłacone. Ale nie wyobrażam sobie wynajmować. Jestem typowym rakiem i się niestety/stety zakorzeniam i przyzwyczajam. Wizja 30 lat spłacania mnie przeraża, wizja przeprowadzki mnie przeraża, wizja nie mojego domu mnie przeraża. Wynająć to dla mmnie można pokój w hotelu lub akademiku - taka jestem. Więc to zależy, tak jak już zauważyła Iza, od tego jak ty się czujesz w takiej sytuacji i co planujesz w przyszłości. Nie chcesz zostać w kraju to po co pakować się w kolejny kredyt. Jeśli nie przeszkadza Ci wizja kolejnej przeprowadzki, nie zamierzasz pączkować i nie związujesz się jakoś specjalnie z danym miejscem to lepiej wynająć. Zastanów się co tak naprawdę chcesz robić w życiu (teraz i za kilka/kilkanaście lat) i od tego uzależnij decyzje. Jak już słusznie tu napisano z wynajmowanego zawsze można się wrócić na chwilkę do rodziców. Bank jest bezlitosny i zabiera wszystko, czekając tylko na brak regularności w spłacie. A pamiętej że pracuje tylko Twój mąż (oby jak najdłużej i w dobrym zdrowiu). Ale będzie dobrze i z pewnością podejmiesz słuszną decyzje.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tak się składa, że żadna z sytuacji, które podałam w przykładach nie dotyczy mnie i mojego męża, bo my mamy własne mieszkanie, więc nie musimy niczego kupować ani wynajmować. *^v^*
      To było pytanie teoretyczne dla potrzeb dyskusji.
      A tak przy okazji, to słyszałam o kredytach na dom branych na więcej niż 30 lat, brrrrr......

      Delete
    2. No ale chyba na nie dłużej niż (teoretycznie) 42 lata bo przecież zakładając że zaczynamy pracę po studiach i od razu staramy się o kredyt to tyle mniej więcej musimy tyrać. I cały czas mieć nad sobą bank - ałaa...

      Delete
    3. A no tak widzisz zgubiłam wtedy wątek wśród tej gorącej dyskusji i się zagalopowałam (a lubie filozofować ) - ale nawet jeśli cóż nigdy nic nie wiadomo jak się wasze życie potoczy za pare lat i czy temat nie wróci. Chyba że zamierzacie osiąść na stałe w tamtym mieszkaniu.

      Delete
    4. Wolałabym nie osiadać, ale zobaczymy, jak się życie potoczy. *^v^*
      To znaczy, to mieszkanie nie jest złe, jest w mojej ulubionej dzielnicy, w fajnym miejscu, średniej wielkości, ale np.: nie jest w Tokio, a to jego duży minus... ~^o^~
      No cóż, marzyć zawsze można, na to nie trzeba brać kredytu!

      Delete
  20. Kupić. Pakować pieniążki w wynajem to jest trochę strata. Nie można nic zrobić "po swojemu", generalnie jest się na łasce i nie łasce właścicieli. Niby więcej pieniędzy z pracy zostaje w kieszeni, które można jakoś sensownie (albo i nie) wykorzystać. Teoretycznie wynajmowane ma jedną zaletę - mobilność. Jak nie pasuje "coś" to się można przeprowadzić. Gorzej jak właścicielowi coś nie pasuje - w końcu to jego własność. Ale ile może być takich sytuacji i jak często człowiek jest skłonny do zmieniania miejsc zamieszkania. Ja wiem, są różne sytuacje życiowe.

    Dlatego kupić. Co własne to własne. Jasne, kredyty Nas wykończą. Nie każdy ma rodzinę, która jest skłonna (albo taką, która ma możliwości) trochę pomóc. No raczej na % nie pożyczą, co stanowi atut. Własne mieszkanie to sporo wyrzeczeń, ale jeżeli dokona się przemyślanego zakupu to można 4 kontami cieszyć się naprawdę.

    Może moja wypowiedź jest bardzo chaotyczna ale wychodzę z założenia, że lepiej jest kupić (nowe czy nie nowe - to już tylko kwestia sprawdzenia stanu technicznego i prawnego danej nieruchomości) - ale jeśli "ładować" już w coś pieniądze, to tylko na swoje.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Takie było zawsze zdanie mojej mamy i zawsze ubolewałam nad naszym wynajmowaniem, na szczęście musieliśmy żyć "na cudzym" tylko niecały rok.
      A co do kupowania mieszkania nie nowego, to oglądaliśmy ostatnio zdjęcia mieszkań na sprzedaż na rynku wtórnym i... o, matko! Ale ludzie mieszkają!... I dlaczego tego bajzlu nie ogarną przed zrobieniem zdjęć, którymi mają zachęcić potencjalnych kupujących do kupienia właśnie ich mieszkania?.... *^v^*

      Delete
  21. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Po pierwsze, przykłady w moim wpisie były teoretyczne i nie dotyczyły nas, bo my mamy własne mieszkanie. *^v^*
      Po drugie, ja nie znoszę Ochoty... Nie wiem, czemu, nie potrafię tego opisać, jest to ładnie, zielono, są sklepy, blisko do parków, dobra komunikacja, ale... Coś mnie tu gryzie i kłuje. I strasznie cieszę się, że wyprowadzamy się stąd z powrotem na mój ukochany Ursynów! ~^o^~

      Delete
  22. Brahdelt, wielkie dzieki za tego posta. Wywiazala sie bardzo ciekawa dyskusja. Najbardziej chyba zgadzam sie z Antonina, ze jasne moze i teraz jest kasa aby wynajac ale co na emeryturze? Nie wiem jak to jest w Anglii ale obie babcie Jona mieszkaja w lokalach od rzadu, babcia T. ma maly domek, trzy pokoje z ogrodkiem zaraz kolod Dover a babcia F. ma trzypokojowe mieszkanie w Acton w Londynie. To ja sie chyba nie mam oc co martwic?/// co? :)))

    A tak na powaznie to ja mam inne pytanie. Czy wsrod osob, ktore umiescily komentarz powyzej i sa wlascicielami mieszkania jest chociaz jedna osoba (para), ktora kupila mieszkanie, ktore ma wiecej niz 50 m (albo wiecej niz dwa pokoje) i zostalo kupione z minimum 20% wkladu wlasnego a ten wklad wlasny pochodzil tylko i wylacznie z wlasnych oszczednosci, bez pomocy rodzicow, spadkow, wkladu slubnego itd. ???????????

    ReplyDelete
    Replies
    1. Cóż ja mam mniej niż 50 m (48) ale trzy pokoje, kupione z 20 % wkładem mego Ślubnego, nikt nam nie pomagał gdyż moi najbliższi krewni w większości żyją wg schematu 1+1 (jedno pracuje drugie gospodarzy)i mają gorzej niż my więc nawet nie śmieliśmy ich prosić bo każdemu starczało wtedy do pierwszego, a kiedy kupowane było nasze mieszkanie to tylko mąż pracował i zarabiał 2/3 tego co teraz. Zapłaciliśmy co prawda tylko 75 tysięcy ale w mieszkaniu trzeba było wymienić dosłownie wszystko (okna, drzwi, rury armaturę i kable) i całkowicie je wyremontować. Oprócz kuchni i łazienki zrobionych przez "fachowców" resztą zajął się mąż elektronik który po 6 latach może pochwalić się "dyplomem" tapeciarza, płytkarza, elektryka i stolarza(na marginesie mój tata wprawił się we wprawianiu okien ale na dziewiąte piętro bym go nie ciągała choć może pracować na wysokościach). Było nam ciężko bo wszystko robiliśmy i kupowaliśmy od zera (i nie raz czyściliśmy konto praktycznie do kilku zł, na wiele rzeczy trzeba było oszczędzać) ale przynajmniej jest to nasze. Tak więc nie wiem pimposhko czy o taką odpowiedź Ci chodziło.

      Delete
    2. Karolino, gratuluje i zazdroszcze Wam samozaparcia. Ja co prawda ciezkiej pracy sie nie boje i nie straszne mi remonty ale nie dalabym rady zyc tylko po to aby ladowac w mieszkanie. Ja rozumiem, ze to byl tylko okres przejsciowy, jest taki czas w naszym zyciu, ze skupiamy sie na mieszkaniu.
      My many dobre zarobki i stabling sytuacje zawodowa, przy calym naszym 'wystawnym' trybie zycia (nie powiem, dogadzamy sobie) co miesiac odkladamy £500 uwazam, ze to bardzo duzo nawet jak na Brytyjskie warunki. Mieszkanie, takie jak to w ktorym teraz mieszkamy, a w ktorym mieszkalismy wczesniej zostalo sprzedane za £128,000 czyli na 20% wkladu to 25,000 to ile lat mamy oszczedzac aby takie kupic? Fakt, moglibysmy zacisnac pasa, moglibysmy wynajac mniejsze mieszkanie to oszczedziloby jakies £100 miesiecznie ale koniec z wizytami rodzicow bo nie beda mieli gdzie spac. Moglibysmy zrezygnowac z wielu codziennych i mniej codziennych luksusow ale i tak, potrzeba by nam bylo kilka lat takiego zycia (a gdzie dziecko, ja nie robie sie coraz mlodsza) aby nas wreszcie bylo stac na mieszkanie, w ktorym mieszkamy teraz tylko, ze wynajmujemy a docelowo przeciez chcielibysmy cos wiekszego.
      Z jednej strony pewnie jestem jak obecnie osoby po studiach, ktore chca miec wszystko teraz natychmiast i na dzien dobry pensje 3,000. I zgadzam sie. Z drugiej strony, tak jak Ci mlodzi ludzie, czuje sie jak stracone pokolenie, ktore ze wzgledu na zalamanie na rynku nieruchomosci i rynku kredytow nie moze liczyc na duzo. Eh...

      Delete
    3. Dziękuję ale ja też nie należę do osób, które wszystko ładują w mieszkanie - tak jak mówisz to był okres przejściowy, wymagał silnej woli i samozaparcia. Ale jak już się urządziliśmy (dwa lata - żadnych dodatkowych kredytów oprócz 6000 tzw remontowego doczepionego do kredytu hipotecznego co to w 3 lata został spłacony ale to nic bo na ile starczy dzisiaj - podstawowe AGD)a ja w ciągu paru m-cy dostałam pracę (marnie płatną ale stabilną) to teraz mimo stałych opłat które wynoszą więcej niż ja zarabiam, udaje nam się odłożyć nawet fajne sumki na swoje zachcianki (w ramach zdrowego rozsądku - aby człowiek miał świadomość że nie pracuje dla fiskusa oraz innych stręczycieli prywatnych lub państwowych). I najcenniejsza dla mnie była radość moje mamy gdy na pytanie czy po tych 6 latach jestem zadowolona ze swojej sytuacji materialnej powiedziałam jej że nie mogę narzekać.
      P.S. Moja siostra w czerwcu ślubuje, oboje zarabiają trochę powyżej najniższej krajowej. Budują dom żeby było śmieszniej. Działkę dostali od jej teściów. Planują wziąć kredyt(ciekawe czy dostaną). Moi rodzice im za bardzo nie pomogą. Jago rodzice są dobrze sytuowani i dali działkę a to już coś. Ona niestety nie zdaje sobie sprawy w co się pakuje - ile będzie ją to kosztowało i nawet nie mówię o kasie ale o sytuacji w której postawią ją kiedyś (oby nie) jej teściowie i w jakiej sytuacji stawia to teraz moich rodziców. Niestety takie czasy. Ale życzę jej dobrze.

      Delete
    4. No właśnie, to jest dobre pytanie - kto z nas ma mieszkanie większe niż 50 metrów? Ja nie mam. Wśród moich znajomych jest jedna Bardzo Bogata Para i oni mają, a reszta raczej poniżej albo niewiele powyżej. Kupno mieszkania od 60 metrów wzwyż to, przynajmniej w Warszawie i okolicach bardzo duży wydatek.
      Wydaje mi się, że w Polsce wolimy kupić 30-40 metrów, byle by to było własne, niż wynajmować coś większego.

      Delete
    5. Z moich znajomych najlepiej ma pewna para, ktora wlasnie przeprowadzila sie do apartamentu 90 m na Wilanowie. Oboje maja obledne prace, ona w HP on 'w komputerach'. Najpierw mieszkali w dosc malym ale wlasnym mieszkaniu na Ursynowie (nowszym, tym niskopiennym). Urzadzone na wysoki standard. Wydaje mi sie, ze to mieszkanie to choc czesciowo sponsorowane bylo przez jego rodzicow. Teraz juz sa w Wilanowie a to male mieszkanie chca wynajac (albo juz wynajeli). w pelni umeblowane, jak pisalam wysoki standard (narozna wanna, zmywarka itd). Chca za nie 2,5 zl miesiecznie.
      Ale co ciekawe, chcieli zostac na Ursynowie i nie bylo ich na to stac.

      Delete
    6. Ci moi bogaci znajomi też mieszkają w Wilanowie. ^^
      To ciekawe, co piszesz o Ursynowie, nie miałam pojęcia, że tam jest aż tak drogo. Ale ludzie mają pieniądze, wszystkie nowe budynki od razu są zapełniane mieszkańcami.

      Delete
    7. Mówicie o Warszawie ale np w Tychach na osiedlu zwanym przez miejscowych czterema zmorami roku są nowiutkie 4-piętrowe bloki postawione 2 lata temu w bardzo dobrej okolicy i straszą pustkami. Nie wiem czy to kwestia ceny czy może bardziej wrednych banków a już mój rodzinny Jarocin i moje osiedle domków - puki tam mieszkałam było 5 domów na krzyż a teraz pare nowych ulic i tak gęsto domków że się gubię. A domy to sobie stawiają takie że po prostu szczęka opada - problem polega jednak na tym że Jarocin to praktycznie sypialnia. A nie wierze że wszyscy pracują w Poznaniu - to 60 km - autem godzina jazdy, Ostrów i Kalisz tak samo. Więc skąd ci ludzie biorą na to kasę - auta też wypasione.

      Delete
    8. my mamy oficjalnie 53metry (po podłodze jakoś 82), = mamy skosy. mamy 3 pokoje z okładem + osobną kuchnię, mieliśmy ok 20% wkładu własnego, choć własnego jak własnego, bo część to były książeczki mieszkaniowe, które w sumie dzięki temu zakupowi mogły być użyte do czegoś więcej niż zakup butów na zimę.Inaczej bralibyśmy kredyt na większość.

      Dodam że takie mieszkanko mamy dzięki przypadkowi, bo początkowo zaklepaliśmy sobie 43m ;)
      Nie, nie jesteśmy bogaci, a szkoda

      Delete
  23. Póki jest się młodym i mobilnym - wynajem mieszkania jest jak najbardziej na plus, nawet ze wszystkimi perturbacjami związanymi z kolejnymi poszukiwaniami lokum i przeprowadzkami.
    Kiedy lat przybywa, przysłowiowe własne cztery kąty stają się, moim zdaniem, koniecznością.
    Przed 40-ką można marzyć o Japonii, Karaibach czy Chorwacji - to akurat ja:-), ale życie dośc szybko weryfikuje nasze - przecież całkiem realne - plany. Po 40-ce większość ludzi pragnie stabilizacji. Zresztą padły już chyba wszystkie argumenty za...

    @Pimposhko, na Zachodzie zasady wynajmu są chyba trochę inne niż w PL. Moja Siostra mieszka w CH juz ponad 20 lat, mieszkanie zmieniała ostatnio 15 lat temu. Budynek nalezy do firmy, w której pracuje. Administracja domu wykonuje np. remonty tarasów i odnawianie fasady, ale malowanie, wymiana terakoty w kuchni czy lazience itp, to już jej problem. Nie może "zakłócać" jedynie zewnętrza - zabudowa tarasu, antena satelitarna, przemalowanie okien na zielono;-) są zabronione, ale wewnątrz może prawie wszystko, no, może poza urządzeniem ogniska i instalacją fontanny;-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ewo, w Polsce podobno tez tak czasem mozna. Moj kuzyn wskoczyl na mieszkanie po koledze. Firma geodezyjna ma caly blok i prowadzi cos w rodzaju prywatnej spoldzielni. Moj kuzyn ma chyba z 70 m i placi jakby tylko czynsz a nic za wynajem.
      Co do babc mojego meza to nie mam pojecia jak to wyglada i jakim cudem maja takie lokale bo przeciez emeryture to one maja zadna.

      Delete
    2. Ewo, marzyć można zawsze! *^-^*

      Delete
  24. Pimposhko, ja mam 60 metrów, wkładu własnego miałam 10% z absolutnie własnych pieniędzy, kolejne 5% poszło na materiały wykończeniowe. I masa ręcznej własnej pracy mojej i mojego ojca przy wykończeniu, ale tego nie żałuję, bo za ekipę budowlano-remontową zapłaciłabym dwa albo i trzy razy tyle, co za materiały. A poza tym dzięki temu znam to mieszkanie od podszewki - wiem, gdzie w podłodze biegną rury a w ścianie przewody, wiem, jakich usterek mam prawo spodziewać się po 5 latach, jakich po 10, co powinnam poprawić czy wymienić itd.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ziolko, gratuluje i bardzo, bardzo zazdroszcze. Ale jak dla mnie nie kwalifikujesz sie. 10% wlasnych pieniedzy to nie 20% wlasnych pieniedzy. A pomimo, iz rodzice nie pomogli Ci z wkladem wlasnym to pomoc ojca przy remoncie to jest to samo. Gdybys np. nie miala jego pomocy i nie mogla zrobic remontu musialabys kupic drozsze mieszkanie, ktore go nie wymaga. Ja sie remontu nie boje ale nie bylabym w stanie zrobic wszystkiego sama.

      Delete
  25. Ciężka sprawa - bo ja nie chciałabym ani jednego, ani drugiego... i całe szczęście mamy mieszkanie, dzięki mojej mamie, a częściowo babci i dziadkowi - bo oni mając trójkę dzieci każdemu zapewnili jedno mieszkanie - z racji, że moja mama miała już swoje, drugie wynajmowała (to od dziadków), a z czasem sprzedała, abyśmy mogli kupić sobie - plusem jest to, że sprzedawała w innym mieście, my kupowaliśmy w innym, gdzie ceny były jeszcze niższe i za jej 46 metrów, mamy prawie dwa razy tyle z garażem i ogródkiem... podziwiam tych, którzy decydują się na kredyt, bo sama jestem totalną przeciwniczką zadłużeń - moja mama kiedyś podżyrowała kredyt i efekt był taki, że samotnie wychowując dziecko, musiała jeszcze go spłacać... więc mam złe wspomnienia i chciałam uniknąć kredytów za wszelką cenę. Mieszkanie dostaliśmy, ale było w opłakanym stanie, do kapitalnego remontu - czyli wrzucić granat, ostały się jedynie ściany, które i tak należało poprawiać i do dzieła! Cały remont robiliśmy sami - teść, mąż i ja - jedynie piecyk gazowy i kuchenkę musiał zamontować fachowiec z odpowiednimi uprawnieniami. Remontowaliśmy blisko rok, bieżąco z naszych zarobków... teściu trochę pomógł - zafundował ogrzewanie - piecyk, kaloryfery i wszystko z tym związane... a to niestety spory wydatek. Mąż, w tajemnicy przede mną, jeszcze jako "niemąż" (bo tuż przed ślubem) wziął w tajemnicy przede mną kredyt (wówczas 20tys.) na urządzenie chociaż częściowe sypialni i kuchni, abyśmy mogli jak najszybciej zamieszkać nie czekając na kolejne pensje i "ciułając". Dla mnie oczywiście był to błąd, bo wziął 20tys. na 3 lata, a spłaciliśmy znacznie więcej (kredyt we frankach), pierwsza rata wynosiła ok. 500zł, pani w banku zapewniała męża, że max do 600zł może rata wzrosnąć - niestety na koniec miesięczne raty były już bliskie 900zł. Gdyby wziął na 5 lat, jak początkowo myślał, to już byśmy w ogóle "popłynęli". Kredyt dla mnie bardzo niepewna sprawa - znajomi mówią, że spłacają, spłacają, kupili mieszkanie z 5 lat temu, a niby zostało im więcej do spłacenia niż mieli na początku ze względu na kursy walut - nie wiem ile w tym prawdy, ale na pewno kredyt to nic fajnego. Z drugiej strony wynajmując ostatecznie nie ma się nic, a co na starość? Nie wiem jakie podjęłabym decyzje, ale może jakbym była "pod ścianą", to jednak postarałabym się o swoje - małe, do remontu, ale swoje... Teraz chcielibyśmy się przeprowadzić, marzy nam się malutki domek, a mimo tego boję się ryzyka i podejmowania takich decyzji jak np. kredyt na różnicę między mieszkaniem a domkiem, więc doradcą z pewnością dobrym nie jestem, bo gdybym faktycznie była za kredytami, to pewnie przystąpiłabym do dzieła. Zmieniające się raty kredytu, ewentualna strata pracy, inflacja - masakra... niestety.
    Podsumowując: nie zazdroszczę tym, którzy mają taki dylemat......

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja na szczęście takiego dylematu nie mam i bardzo się z tego cieszę. ^^
      Niestety problem z wieloma kredytami bywa taki, że na początku spłaca się same odsetki, a kapitał pod koniec okresu kredytowania, więc nawet spłacając go kilka lat przed końcem nie "ratujemy" zbyt wiele.
      A kredyty w walutach to zupełnie inna historia, jak przewidzieć wahania kursowe na przestrzeni 30 lat? Przy racie początkowej w wysokości 500 zł wzrosła Wam ona do 900 zł, a co zrobić, kiedy początkowa rata wynosiła 1500 zł i rośnie dwukrotnie?... Ech...

      Delete
    2. Nie mam pojęcia... my mieliśmy, jak pisałam, kredyt na jedynie 3 lata, 30 sobie kompletnie nie mogę wyobrazić...

      Delete
  26. Moja sytuacja jest zupelnie inna wiec nie moge sie wypowiadac o polskiej. W Polsce z moja pensja wzbudzilabym w banku wybuchy smiechu starajac sie o kredyt,wiec w ogole nie ma o czym mowic.Wynajem stanowil dla mnie koszt ktory nie dawal mi spac po nocach (nie mowiac o rachunkach za ogrzewanie).

    Chcialabym jednak wyrazic opinie odnosnie dwoch czynnikow.
    Oczywiscie ze mieszkanie wziete na kredyt nie jest nasze tylko bankowe i ktokolwiek mysli inaczej popelnia duzy blad. Tym niemniej pracujemy na to zeby w koncu bylo nasze i sa na to pewne szanse, inaczej niz w przypadku wynajmowania, gdzie placenie wlascicielom to studnia bez dna. Ta para wynajmujaca z twoich przykladow wzruszyla mnie. Ja wynajmowalam i nie mialam szansy na inwestowanie zadnych luzow, bo ich po prostu nie mialam. Wiekszosc wynajmujacych jest chyba w podobnej sytuacji.

    I moge powiedziec z cala moca (mozliwe, ze jest to cos w co po prostu CHCE wierzyc, ale widzialam to u innych par) - kredyt nie przywiazuje do miejsca i nie ogranicza sciezek kariery. Jesli juz - to zmusza wlasnie do kreatywnych rozwiazan. Kiedys wyzalalam sie w ten wlasnie desen mojej szwedzkiej przyjaciolce i to ona ustawila mnie do pionu w tym wzgledzie. Z calkowitym spokojem powiedziala, ze mieszkanie czy dom zakupiony zawsze mozna wynajac. Ona sama ze swoim katalonskim chlopakiem pracowala w Dublinie ale dom kupili w Hiszpanii, wynajmowali go i splacali kredyt (jeszcze ze dwadziescia lat - Erica miala do tego stoickie podejscie). No ale w Dublinie przeciez nie planujemy zostac, kto wie, gdzie nas poniesie. W dodatku - twierdzila Erica - twoj dom to twoj dom. Kazda puszka farby jest dla ciebie.

    Moi polscy znajomi kupili mieszkanie w Poznaniu nie wyrabiali finansowo ze splatami i w zwiazku z tym musieli poszukac lepiej platnej pracy. To byly czasy kiedy celtycki tygrys mial sie jeszcze calkiem dobrze, wszelkie nadwyzki finansowe znajomi inwestowali wiec w splate kredytu i dzis - przed czterdziestka - mieszkanie jest ich.
    Przyznam ze nasz kredyt przysparza mi niepokoju bo polegamy w duzym stopniu na pracy mojego meza, sa dzieci itd, ale trzymam kciuki. W Irlandii jest teraz pod tym wzgledem bardzo nieciekawie,mnostwo ludzi ucierpialo wskutek tzw. negative equity - kredyt jest wart wiecej niz dom, bo ceny byly drastycznie wywindowane i banka musiala peknac. Ale jesli kupowac to teraz - ceny sa w miare realistyczne, zwlaszcza gdy porownac z tymi sprzed dziesieciu lat. Banki nie chca dawac kredytow - i kolo sie zamyka.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Poruszyłaś ciekawy aspekt, który jeszcze kilka lat temu nie mógł być brany pod uwagę - teraz możemy kupować mieszkania i domy nie tylko w Polsce, ale także w krajach UE. Nie wiem, jak to wygląda od strony techniczno-bankowej (nie mówiąc o polskich pensjach i ich zdolności kredytowej), ale jest taka możliwość.

      Delete
  27. Hmmm pamietam, ze wspominalas, ze macie z Robertem swoje mieszkanie. I sie zastanawiam, to dlaczego nie zainwestowaliscie w remont tamtego mieszkania tylko w to?

    ReplyDelete
    Replies
    1. To nie tak, że przebieraliśmy sobie w mieszkaniach jak w ulęgałkach. *^v^*
      Sytuacja wtedy nie była taka czarno-biała: zostać tam albo przenieść się tu. Była jeszcze mama Roberta, która też musiała w ciągu kilku miesięcy gdzieś zamieszkać (opiekowała się dziadkiem, który zmarł, a do jego mieszkania było w sumie trzech spadkobierców i mieszkanie miało zostać sprzedane). Tak więc, propozycję teścia przeniesienia się na Ochotę przyjęliśmy jak gwiazdka z nieba, bo wtedy mama przeprowadziła się na Ursynów, i każdy z nas miał dach nad głową i nie było konieczności kupowania mieszkania na kredyt czy wynajmowania. Kiedy mama zachorowała i zmarła po kilku miesiącach, zostaliśmy już na Ochocie, a tam zamieszkali nasi znajomi.

      Delete
  28. Uffff! Podsumowujac to chyba jednak lepiej brac kredyt szczegolnie jesli miesiecznie rata kredytu jest podobna do oplaty za wynajem (no chyba, ze jest dwa razy wyzsza itd.). Jakby nie bylo, splacamy kredyt czyli nabieramy coraz wiecej praw do 'naszego' mieszkania. W momencie gdy sprzedajemy mieszkanie to przynajmniej teoretycznie to co juz splacilismy wraca do naszej kieszeni. Moze sie uzbierac niezla sumka, a wynajmowanie to wynajmownie nie zostaje po tym nic.

    Natomiast uwazam, ze wynajecie takiego mieszkania aby kredyt 'splacal sie sam' to lekka bzdura bo generalnie rata kredytu jest wyzsza niz oplata za wynajem (biorac Twoj przyklad to gdyby malzenstwo B chcialo wynajac swoje mieszkanie malzenstu A to i tak sa 1,500 zl w plecy. No ale moze to stad wlasnie czynsze w Polsce sa takie wysokie.

    Kurcze, tak sie nakrecilam ze niedlugo zaczne chyba przegladac oferty kredytow hipotecznych. :))))

    ReplyDelete
    Replies
    1. Życzę Ci powodzenia! Zawsze lubiłam oglądać na BBC Prime programy o kupowaniu i urządzaniu mieszkać i domów, a Ty to będziesz przerabiać na żywo, wow! *^v^*

      Delete
    2. Tak sie 'uwzielam' na tego Twojego posta bo temat bardzo lezy mi na sercu. Ze wszelkimi decyzjami musimy i tak poczekac az skoncze doktorat i bede pracowac na caly etat za jakies dobre pieniadze ale faktycznie decyzja o zakupie wlasnego lokum sie zbliza. Tylko tak jak pisalam, bez zadnej pomocy z zewnatrz to raczej cienko to widze, mimo, ze mamy juz sporo oszczednosci to i tak o jest tylko kropla w morzu depozytu jaki tak naprawde potrzebujemy. Ale jestem dobrej mysli :)

      Delete
  29. a mnie zastanowiła jeszcze jedna rzecz - kwestia umowy przy wynajmie. podpisujecie? sprawdzacie tę umowę, weryfikujecie z prawnikiem?

    kiedy my decydowaliśmy się na wynajem najpierw poprosiliśmy właścicieli o wzór umowy, którą chcą z nami podpisać. i daliśmy ją do sprawdzenia prawnikowi. w efekcie umowa do właścicieli wróciła (po korektach w wordzie) cała czerwona :)
    zmiany dotyczyły głównie zrównania praw i obowiązków najemcy i wynajmującego, tzn. np. mamy tam zapis, że właściciel nie może wchodzić bez naszej wiedzy i zgody do "naszego" mieszkania - tak, bo póki wynajmujemy i wiąże nas umowa to mieszkanie jest, w pewnym sensie, nasze. są ustalenia co możemy zmieniać a co nie (nie potrzebujemy zgody na zmiany wewnątrz typu malowanie, wieszanie półek), co jest na wyposażeniu (w tym wymienione wszystkie meble, ruchome sprzęty) itd. itp. oraz, oczywiście, kluczowe zapisy o zasadach rozwiązania umowy, terminach wypowiedzenia, trybie opuszczenia lokalu i rozliczenia kaucji (co może zostać z niej pokryte, a co nie). w naszym przypadku nie ma możliwości, żeby właściciel kazał nam się wynieść z dnia na dzień. ale też on nie ryzykuje, że z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, zostanie bez najemcy (czyli, nie oszukujmy się, dochodu)
    w pierwszej chwili właściciele byli chyba w lekkim szoku kiedy im tę zmienioną umowę odesłaliśmy do akceptu. ale później stwierdzili, że nie ograniczamy w niczym ich praw, ale po prostu traktujemy sprawę poważnie. i... na spotkanie przynieśli do wglądu wszystkie dokumenty mieszkania: księgę, rozliczenia ze spółdzielnią za media z ostatnich lat itd.
    dzięki temu obie strony wiedzą na czym stoją :)

    jeszcze jedna sprawa - jeśli właściciel nie chce pieniędzy na konto najczęściej oznacza to, niestety, ukrywanie dochodów przed fiskusem. z takimi właścicielami w ogóle nie rozmawialiśmy, choćby dlatego, że zależało nam na możliwości podpisywania własnych umów pod tym adresem (internet) oraz bezproblemowym meldunku

    raz jeszcze napiszę - mam świadomość, że mieliśmy wyjątkowego fuksa trafiając nie tylko na fajne mieszkanie, ale też fajnych właścicieli.

    i jeszcze kwestia przyszłości. może to zabrzmi dziwnie (zwłaszcza w kontekście tego, że lada dzień mam rodzić), ale w ogóle o niej nie myślę. choćby dlatego, że z pewnych względów w naszym przypadku jest ona bardziej nieprzewidywalna niż standardowo. mam 30+ i nie myślę o tym, co będzie "kiedyś", jak wówczas będziemy sobie radzić. za to bezpieczniej się czuję nie mając kredytu nad głową.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Kiedy wynajmowaliśmy nasze pierwsze mieszkanie, właścicielem była przyjaciółka teściowej i wszystko odbyło się bez umowy, na szczęście nie było żadnych problemów (a i mieszkaliśmy tam krótko). Potem już byłam "na swoim", ale pewnie wynajmując od obcego człowieka nalegałabym na umowę, bo ona chroni również mnie - oczywiście odpowiednio spisana.
      Może, jak jest się studentem/zaczyna się pracę, to najem bez umowy wydaje się korzystniejszy, bo wtedy płaci się mniej?
      Twoje ostatnie zdanie wyraża mój stosunek do wielkich kredytów mieszkaniowych! *^v^*

      Delete