Monday, May 13, 2019

Kapusta, pęczak i pęczek rabarbaru

Na początek podcos. Dziwna nazwa, przyznaję, wcześniej jej nie znałam, ale od teraz będzie mi się zawsze kojarzyła z pysznym jedzeniem! Jest to bowiem potrawa z Lubelszczyzny, składająca się z pęczaku, kapusty, przypraw i dużej ilości szczypioru i kopru, czegóż chcieć więcej?... ^^*~~ Przepis stąd, polecam!!!
Let's start with podcos. A strange name, I admit, I've never heard about this dish but it's a very good one! It's a combination of young cabbage, pearl barley, spices and lots of dill and Spring onions, what would you need more?... ^^*~~ Recipe here, I recommend!!!



***




MeMadeMay, tydzień drugi. Wciąż wbijałam się w rajtuzy i kurtki, gdzie ciepły maj, ach gdzie?...
W poniedziałek nosiłam spodnie "Złota Rybka", we wtorek na lunch z koleżanką założyłam dawno nie noszoną spódnicę "Ogród Różany", w która się zmieściłam! *^v^* Przypomniałam sobie, jak lubię taki rozkloszowany fason!
W środę założyłam sukienkę "Atak Kobiety-Muchy" i sweter "Kaczeńce". Przy okazji, popatrzcie co się dzieje, kiedy idę kupić jasne balerinki do sukienek na lato.... *^W^*
W czwartek miałam na sobie nowo uszytą bluzkę "Zebra" i jeansową spódnicę "Przeciwśnieżna" na lunch z mężem i zakupy.
W piątek pół dnia chodziłam w spodniach "Złota Rybka" i bluzie, bo pomagałam Robertowi spakować się na weekendowy wyjazd, potem szyłam więc głównie nie miałam na sobie nic, bo przymierzałam to co szyłam. ^^*~~
W sobotę za to się ociepliło, więc założyłam sukienkę "Plisa Którą Zapamiętasz" i jeansową kurtkę naprawioną haftem sashiko, bez legginsów *^0^*, i tak ubrana poszłam na zakupy po pomidory, szparagi i truskawki!
W niedzielę walczyłam z migreną, piekłam ciasto z rabarbarem i truskawkami i nie miałam na sobie nic memade, ale intensywnie planowałam nowe uszytki, tym bardziej, że mąż kupił mi w Czersku na turnieju dwa kawałki pięknego lnu i wełny, i już miałam na nie pomysły, które należało dopracować! ^^*~~

MeMadeMay, week two. I was still wearing warm tights and jackets, where was the warm May, oh where?...
On Monday I wore "Goldfish" trousers.
On Tuesday I was meeting a friend for lunch and I wore a "Rose Garden" skirt I made 8 years ago and it still fits! *^V^* I remembered how I like such full skirts!
On Wednesday I wore the "Attack of a Fly Woman" dress and "Marigolds" pullover. Btw, look what happens when I go to buy some light colour ballerinas to wear with dresses in the Summer... ^^*~~
On Thursday I put on my newly finished t-shirt "Zebra" and "Snow Storm" jeans skirt for lunch with my husband and shopping.
On Friday half a day I was wearing "Goldfish" trousers again and some sweatshirt because I was helping Robert to pack for a short weekend trip. Then I had different things on, the ones I was working on while sitting at the sewing machine. ^^*~~
On Saturday got warmer so I put on "A Pleat to Remember" dress and the jeans jacket I mended with sashiko embroidery two years ago, no warm leggings *^0^*, and I went to buy some food like tomatos, asparagus and strawberries!
On Sunday I was fighting migraine, baking cake and planning new sewing because Robert bought me a piece of pretty linen and wool each while being on the historic event near Warsaw, I had some ideas but I wanted to be ready to roll! ^^*~~





***

Może kawałek ciasta z rabarbarem i truskawkami przed dalszym czytaniem? *^o^*
Maybe a piece of rhubarb and strawberries cake before further reading? *^o^*




Przepis na spód wzięłam stąd (mam w planach zrobić też ciasto z nadzieniem z tego przepisu ^^), a wierzch to po prostu pokrojony rabarbar i truskawki, wymieszane z garścią kruszonki (mąka, mielone migdały, margaryna, cukier). Ciasto jest wegańskie, ale można zamienić margarynę na masło jeśli ktoś ma ochotę.
The recipe for the crust comes from here (I also plan to make the whole cake from that link ^^), on the top I put chopped rhubarb pieces and strawberries mixed with a classic crumble (flour, almond meal, margarine, sugar). It's vegan but you can replace margarine with butter if you want.


W projekcie #100kwiatówwkolorze przekroczyłam półmetek! *^V^* Już wiem, jakie kwiaty lubię rysować bardziej a jakie mniej, i, że najlepiej wychodzą mi kwiaty, nad którymi spędzam od 2 do 3 godzin, bardzo edukacyjne to wyzwanie!
In #100flowersincolour challenge I passed the middle point! *^V^* I know which flowers I like more and which ones I like less, and the best results I get when I devote 2 to 3 hours on one picture, very educational project!









A w ogóle w niedzielę zaczął się majowy turniej sumo, więc ja teraz znikam kibicować naszym faworytom! *^0^*~~~
And on Sunday the May sumo tournament started, so now I'll be going to cheer for our favourite contestants! *^0^*~~~


***

Na koniec mały update dotyczący kosmetyków Shy Deer.  Być może pamiętacie, że chwaliłam je na blogu 13 lutego i żeby nie było wątpliwości, nadal uważam, że są to świetne kosmetyki - naturalne, z dobrym składem, nietestowane na zwierzętach, bardzo dobrze działające na moją dojrzałą suchą skórę. Ale...

Zaszła następująca sytuacja - mniej więcej po półtora miesiąca używania tych kosmetyków zaczęłam trafiać w Sieci na informacje od użytkowników, że krem pod oczy im się zepsuł. Zmienił kolor, konsystencję i zapach na nieprzyjemny. Z niepokojem obserwowałam mój krem pod oczy, ale na szczęście nie zauważyłam żadnych niepokojących zmian. Na wszelki wypadek używaliśmy go razem z mężem, bo zużyć 30 ml kremu pod oczy to jest dobre pół roku jak nie dłużej, a skoro mógł się popsuć, to chciałam, żebyśmy jak najwięcej z niego skorzystali. Dziś minęły dokładnie 3 miesiące i mogę na razie powiedzieć, że krem pod oczy jest wciąż w niezmienionym stanie (ufff!...). Jednak...

Po ok. 2,5 miesiącach zepsuł się krem do cery tłustej i mieszanej, którego używał mój mąż. Zapach kremu zmienił się na nieprzyjemny ostro-kwasowy (wcześniej to były łagodne biszkopty), konsystencja stała się glutowata, kisielowata. Na początku krem był jedwabisty, teraz jakby ktoś piasku do niego dosypał... (z moim kremem do cery suchej nic się takiego nie działo! Ja wykończyłam mój krem w trzy miesiące, bo dla mnie twarz to "twarz, szyja, głęboki dekolt i ramiona" a dla Roberta to "czoło, nos i trochę miejsca nad brodą", stąd inne zużycie... *^o^*)

Napisałam do producenta i od razu zaproponowano mi wymianę kremu na nowy, nie mam żadnych zastrzeżeń co do obsługi mojej reklamacji, krem został mi błyskawicznie wysłany do paczkomatu bez dodatkowych kosztów, świetnie! 
Tylko, kiedy dostałam trzeciego z kolei tłumaczącego maila z powtórzonymi informacjami, że kremy naturalne to kremy naturalne, dojrzewają z czasem, zmieniają swój wygląd, zapach i konsystencję, to ich cecha a nie wada, to zaczęłam się czuć jakbym wymusiła na sklepie nowy egzemplarz kremu a przecież mój był całkiem dobry!... (Mówię wyłącznie o moich odczuciach, nic takiego nie było napisane ani nawet zasugerowane w korespondecji ze sklepem.)

Obecnie na stronie Shy Deer przy produktach jest informacja o tym wszystkim, co może się stać z kremami, że to normalne, że zmienia konsystencję i zapach, że można go trzymać w lodówce, jeśli tak wolimy, ale nie trzeba. To wszystko też wysłano mi mailem. Niestety nie pamiętam, czy te informacje były wcześniej kiedy kupowałam kremy, wydaje mi się, że ich tam nie było, dobrze, że teraz są i można być świadomym, że krem po około 2 miesiącach się zmieni. Ale czy Robert nadal chciał używać tego zmienionego kremu? NIE! To przestało być przyjemne i było wręcz niepokojące, w końcu to nasza twarz, którą pokazujemy światu... Skoro te kremy tak się zmieniają, to może powinny być sprzedawane w mniejszych opakowaniach, żeby wykończyć produkt zanim zacznie się zmieniać? Taka sugestia dla producenta, nie trzeba by wtedy było tłumaczyć się setkom klientów i wysyłać reklamowane kremy ponownie, oraz tracić potencjalnych klientów, bo kto z nas nieznając produktu i usłyszawszy opinie, że produkt się psuje sam po niego sięgnie? Nikt! I jeszcze doradzimy koleżankom, żeby nie kupowały tego badziewia, bo kosztuje to niemało a słyszałyśmy, że po dwóch miesiącach się zepsuje... Na nic się zdadzą tłumaczenia producenta, że to krem naturalny i to jego cecha...

Kremu pod oczy zostało nam połowę słoiczka, na razie nic się z nim nie dzieje, ale jeśli zmieni się tak samo jak ten do twarzy to po prostu go wyrzucę, nie będę ryzykować smarowania okolic oczu czymś, co pachnie jak zepsute, wygląda jak zepsute i pod palcami czuć, jakby było zepsute, mimo, iż podobno wciąż jest tak samo dobre jak na początku. I teraz tylko nie wiem, co mam zrobić z drugim słoiczkiem kremu ShyDeer... Na razie leży w lodówce, mąż odmawia ponownego używania, chyba zimą zużyję go jako balsam do ciała. 

Tym niefajnym akcentem kończę dzisiejszy wpis, obiecuję następnym razem pokazać kilka świetnych polskich naturalnych kosmetyków, na jakie ostatnio trafiłam, i to całkiem niedrogich! *^v^*

8 comments:

  1. Poza kremem, to u Ciebie wszystko pyszne. I ciasto i tydzień i zwłaszcza kwiatki. Już druga połowa. :))
    Ja miałam raz dezodorant naturalny, dostałam okropnie szczypiące go uczulenia i na razie wychodzę z traumy. Dziwne, że nie robią małych opakowań.

    ReplyDelete
    Replies
    1. W sumie mogliby robić małe opakowania, na przykład naturalny dezodorant La Le, którego używamy. Słoik wystarcza nam na dwie osoby na trzy miesiące, czyli jedna zużywałaby go w pół roku, zapach może się znudzić. Wykończyliśmy zieloną herbatę i teraz mamy cedrowy, ale drzewo sandałowe też ładnie pachniało, nie mówiąc już o zielonej herbacie. ^^*~~ A z kolei kupować dwa i obydwa otworzyć? Hm...

      Delete
  2. Uszytki wspaniałe, zawsze czytam lecz nie komentuję,jesteś świetną krawcową,kucharka a o malowaniu i dzierganiu nie wspomnę.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Bardzo dziękuję za przemiłe słowa! ^^*~~ Czy jestem świetna to nie wiem, ale lubię to robić i staram się. *^o^*

      Delete
  3. Kwiatki przepiękne! Za każdym razem niektóre podobają mi się bardziej, inne ciut mniej, a tym razem to chyba najpiękniejszy zestaw w całości :). Z projektu MMM kurtka z haftem sashiko zrobiła na mnie piorunujące wrażenie! Ja też tak chcę! Widywałam gdzieś w internetach zdjęcia podobnych haftów, ale nie wiedziałam, że to jest cała usystematyzowana i konkretnie nazwana "branża" - lecę szukać dalszych inspiracji, bo ciuchy do reperacji to na pewno znajdę, choćbym miała im trochę dopomóc w procesie rozpadu :).

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję serdecznie! ^^*~~ Ja też tak mam, niektóre wolę bardziej od innych, ten projekt pozwala mi poznać co lubię rysować a jednocześnie chyba polepsza mi się kreska, tak myślę.
      Kurtkę dłubałam sporo czasu, ale szkoda mi było ją wyrzucić, wiele ze mną przeszła przez te chyba 15 lat, odkąd ją mam! Mogłam polecieć prostymi ściegami, ale taka forma wydała mi się fajniejsza, bo i naprawiłam kurtkę i ją ozdobiłam! *^o^* Sashiko to nazwa ściegów w japońskiej sztuce cerowania ubrań, która nazywa się boro. Pierwotnie na przecierające się kimona nakładano łaty i doszywano je zwyczajnym pikowaniem, wzmacniając przetarte miejsca. Ale kiedyś komuś przyszło do głowy, że może to być ozdobne, naoglądałam się takich ubrań w muzeum w Tokio, tu masz trochę zdjęć z wystawy: https://brahdelt.wordpress.com/2017/09/23/amuse-me-in-asakusa/ Technika bardzo wyciszająca i medytacyjna, bardzo polecam! ^^*~~

      Delete
    2. Tak mi się teraz dopiero przypomniało (skleroza!)... w ogólniaku miałam najbardziej połatane dżinsy w całej szkole (taką miałam ambicję :))) ) - część z tych łat była przeze mnie ozdobiona haftami (kwiaty, aniołek na kieszeni z tyłu itp). No że też ja ich nie zachowałam... może by trafiły kiedyś do muzeum :)))).

      Delete
    3. Byłaś prekursorką łatania w stylu boro w Polsce, ha! *^V^*

      Delete